fb

 

 

W październikowym wydaniu magazynu kulturalno-informacyjnego "Puls Wieliczki" ukazał się bardzo ciekawy wywiad przeprowadzony przez Katarzynę Adolf z mieszkańcem naszego Sołectwa – Ignacym Gumulskim. Cała rozmowa zawarta w artykule "Jestem chrześniakiem prezydenta Mościckiego – rozmowa z Ignacym Gumulskim, mieszkańcem podwielickiego Grajowa" prezentujemy poniżej.


Dzień dobry panie Ignacy.
Dzień dobry, zapraszam, usiądźmy tu – w ogrodzie, taka dziś letnia pogoda, a jesień się zbliża, trzeba skorzystać.
Dziękuję. Wie pan, na co dzień mieszkam w bloku, więc to dla mnie ogromna przyjemność. Widzę, że ma pan tu różne dokumenty przygotowane. I zdjęcia są.
Wszystko, co ważne chciałem pokazać. Widzi pani tę książeczkę? Proszę otworzyć. Jeszcze przedwojenna.
Jest zdjęcie prezydenta Mościckiego. I cytat. Przeczytam, dobrze?
Proszę, choć miejscami trochę niewyraźnie widać.
"Naród, w którym oszczędzanie stało się przyzwyczajeniem każdego obywatela, buduje swe gospodarstwo na najtrwalszym fundamencie".
Proszę zobaczyć, co dalej.
To książeczka oszczędnościowa. Dane właściciela: Ignacy Gumulski – to pan. Urodzony w 1938 roku w Chorągwicy. Składający: pan prezydent Rzplitej Polskiej – Warszawa. Wpłata – 50 złotych. Posiada pan książeczkę PKO, na którą pieniądze wpłacił sam prezydent. Nie będę ukrywać, że jestem pod wrażeniem. Jaka historia kryje się za tym dokumentem?
Prezydent Ignacy Mościcki był moim ojcem chrzestnym.
Faktycznie, jest i napis: "Prezydent Rzeczpospolitej swojemu chrześniakowi".
W sumie było nas, tych chrześniaków, dokładnie 911. Ale w naszym rejonie byłem jedyny.
Przyznam panu, że nigdy wcześniej o tej historii nie słyszałam.
Nie jest powszechnie znana. A było tak: prezydent ogłosił, że każdy siódmy syn w polskiej rodzinie zostanie jego chrześniakiem. Oczywiście pod kilkoma warunkami. Między innymi musiał być to siódmy kolejny syn, nie mogło być żadnej córki między nimi. I musiał również otrzymać imię Ignacy. Na pierwsze albo drugie.
Siódmy kolejny syn...
Wie pani, jak to bywało przed wojną. Wtedy rodziny bywały bardzo liczne. Nas było ośmioro. W tym jedna siostra – najstarsza. Do setnych urodzin zabrakło jej miesiąca. Do samego końca była samodzielna.
Piękny wiek. I pewnie cały czas tu?
Całe życie w rodzinnym domu. I ja całe swoje życie spędziłem najpierw w Chorągwicy, gdzie mieszkała moja rodzina, a po ślubie w Grajowie, skąd pochodziła moja żona.
A bracia, porozjeżdżali się po kraju, czy też tutaj?
Tutaj, na miejscu albo w okolicy. Wie pani, kiedyś było inaczej. Nie tak jak teraz, że ludzie mają wszystko i jeszcze im mało. Panowała okropna bieda. Do sąsiednich miejscowości chodziło się piechotą. To jak ktoś miał przeprowadzić się do odległego miasta, jak nie było pieniędzy na przejazd? U nas na szczęście mimo biedy wszyscy byli zdrowi, dożyli dorosłości, pożenili się, urodziły im się dzieci.
Proszę opowiedzieć, jak to było za czasów pana dzieciństwa, które przypadło na okres wojenny i tuż po wojnie. Jakie warunki panowały tu na wsi, w Chorągwicy i okolicach?
Jak to się mówi, bieda aż piszczała – już o tym wspomniałem. Dzisiaj można jeść, co się chce. A wtedy… Jak się jakiegoś ziemniaka upiekło to było dobrze. Kiedy było bardzo źle, żeby nas wykarmić moja matka brała na plecy 30 - 40 kilo i wio, w górę szła. Kiedyś tak zrobiła dwa, trzy dni po porodzie.
30 - 40 kilo czego?
Soli. Ojciec pracował w kopalni i stamtąd zdarzało się, że wynosili sól w plastrach, po kilka kilogramów. Przez tydzień zebrało się około 40 kilogramów. Matka szła z tą solą dalej na południe, w góry, ze 20 kilometrów, żeby ją wymienić na jedzenie. Tam ludzie mieli większe gospodarstwa. Raz w trakcie okupacji złapali ją Niemcy. Na kolanach ich prosiła, żeby ją puścili, bo dzieci czekają w domu. Na palcach pokazywała, ile ich jest. Ulitowali się, inaczej czekałby ją Oświęcim. Jak szedłem do komunii w Wieliczce to w pożyczonym ubraniu, połatanym, ale czystym. Po mszy to jakąś bułkę tylko dostałem. Na mszę zaś przez krzaki szliśmy, całą drogę z Chorągwicy. A jak byliśmy kawalerami to jeden wyruszał pohulać, a drugi czekał. Ten pierwszy wracał, to ten drugi mógł wziąć ubranie i wtedy on szedł się pobawić. Na łóżku spaliśmy we trzech. Często nie dojadaliśmy. A jak już jedliśmy, to tak nam smakowało, chleb wypiekany w domu był tak dobry. Dziś takich nie ma.
Rodzina miała gospodarstwo?
Było trochę pola. Wtedy obrabiało się wszystko ręcznie, kopaczkami, wcześniej co najwyżej koniem zaorało. Nie było żadnych sprzętów. Ale ludzie byli inni. Przychodzili, pomagali. W sobotę mieszkańcy schodzili się do jednego domu we wsi, żeby pogwarzyć, pośmiać się, pomuzykować.
Po prostu pobyć razem...
W Chorągwicy takim miejscem spotkań był mój dom rodzinny. Wtedy nie było żadnych kawiarni, miejsc spotkań.
Dom rodzinny był więc domem otwartym…
Zawsze pełnym ludzi. Już mówiłem, że mój ojciec pracował w kopalni. W sumie pracowało tam może kilka osób z całej wsi. Kiedy tata rano wstał, otwierał oko i na całą wieś krzyczał: wstawajcie, bo już ta a ta godzina. Wesoło było.
Biednie, ale szczęśliwie?
Tak. Nikt nikomu nie ubliżył, pomagano sobie. Ciężko było, ale ludzie potrafili się cieszyć. Dawniej to był świat wesoły. Potrafiono się bawić, doceniać życie, mimo że było naprawdę ciężko.
A dziś jak jest?
Szkoda gadać. Nie ma biedy, wszystko jest, ale to już inny świat. Ludzie się zamykają, odgradzają. Wtedy się szanowano. Teraz panuje znieczulica – tak to nazywam. Starsi pomarli, młodzi są już inni. Myślą inaczej.
Ale to chyba naturalne, że świat się zmienia.
Oczywiście, wszystko idzie do przodu. Zawsze tak było. Świat musi się zmieniać. Ale niektóre rzeczy aż za bardzo. Na przykład to, że ludzie sobie dziś nie pomagają. Nie szanują się.
Też mam takie wrażenie, że dziś ceni się pozycję, majątek, osiągnięcia. Człowiek jest mniej ważny. A już ten zwyczajny to w ogóle staje się niewidoczny. Skąd taka zmiana w relacjach między ludźmi?
Myślę, że to przez duże różnice między ludźmi. Ci bogatsi patrzą z góry na biedniejszych. Bogatsi są podejrzliwi, biedniejsi zazdrośni. A na końcu i tak przecież każdy tak samo umrze. Tyle, że ci pierwsi sobie lekko pożyją, a ci drudzy z wieloma problemami muszą się borykać. Dawniej natomiast nic nie było. Zdarzało się, że w nocy szliśmy do Wieliczki, żeby kupić kilo cukru, a czasami się nie dostało. Wszyscy mieli podobnie. Bieda była taka sama. I w takiej sytuacji dominowało poczucie wspólnoty. Teraz tego nie ma.
Ma pan bardzo ciekawe obserwacje. Ale musimy wrócić do historii z prezydentem. Urodził się pan jako ten siódmy syn i…
Napisano do prezydenta. Po jakimś czasie nadeszła wiadomość, że jest zgoda. Oczywiście prezydent nie pojawił się na chrzcie osobiście. Za niego trzymał mnie do chrztu zastępca. Chrzestną została profesorka z Chorągwicy, co uczyła w szkole.
Oj, chyba zaczyna padać, może przeniesiemy się pod daszek.
Tylko przeniosę stolik. Proszę się nie martwić. Jak się rozpada to pójdziemy do mieszkania. Jest moja synowa. Żona niestety w szpitalu…
Co się stało?
Wylew. Dwa miesiące temu. (Panu Ignacemu łamie się głos) Jest w szpitalu w Mysłowicach. Przechodzi rehabilitację. Wczoraj u niej byliśmy. Lekarze mówią, że to cud, że z tego wyszła.
Ale rokowania są dobre?
Tak, na szczęście jest coraz lepiej. Wie pani, zbliża się 54. rocznica naszego ślubu.
Ile mają państwo dzieci?
Dwóch synów. Trzy wnuczki.
Wszyscy w pobliżu?
Jeden syn z rodziną mieszka z nami. Drugi ze swoją jest obok, po sąsiedzku.
Dobrze, że mają państwo wsparcie i że z żoną lepiej. Wróćmy więc do chrztu.
Cała wieś się składała. To było wielkie wydarzenie. Ludzie się przygotowywali, bo może Mościcki przyjedzie.
Ale nie przyjechał.
Nie przyjechał, ale i tak to wielka sprawa we wsi była. Dla mnie i mojej przyszłości również. Dzięki temu, że zostałem chrześniakiem, miałem zapewnione wykształcenie, darmowe przejazdy. Rodzice mogli wpłacać pieniądze na książeczkę, choć oczywiście nic więcej nie wpłacili, bo nie mieli z czego. Niedługo potem wybuchła wojna, a potem zmienił się ustrój i już nic z tego bycia chrześniakiem prezydenta nie miałem. Potem jeszcze chciałem wypłacić pieniądze, ale już się nie dało.
Widzę, że ma pan legitymację członkowską Krajowego Stowarzyszenia Chrześniaków Prezydenta II Rzeczpospolitej Ignacego Mościckiego.
Kiedy powstało Stowarzyszenie, w telewizji pojawił się komunikat wzywający chrześniaków do zgłaszania się. Inaczej byśmy się nie dowiedzieli. Dwa, trzy razy do roku organizowano zjazdy, które odbywały się w różnych miejscowościach w całej Polsce. Dzięki temu razem z żoną zwiedziliśmy miasta i zabytki, poznaliśmy ludzi z całego kraju. Tyle ludzi było, szkoda gadać.
Zgaduję, że stowarzyszenie powstało po zmianie systemu?
Tak, już w nowych czasach. Raz nawet Wałęsa miał przyjechać, ale się nie pojawił. Teraz prawie wszyscy chrześniacy nie żyją, zostało tylko około 30 osób.
Jakie miał pan najpiękniejsze wspomnienie z tych wyjazdów?
Cieszyliśmy się po prostu, że możemy jeździć i zwiedzać. Zwłaszcza żona się cieszyła. To była okropna przyjemność. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy długimi godzinami przy zastawionych stołach.
Sami Ignacowie...
I każdy na nazwisko miał inaczej.
Jak się pan czuł na tych spotkaniach?
Myślę, że czułem się doceniony. Ważne było dla mnie to, że pamiętano. Mimo tego, że tyle czasu minęło. Ważne było też to, że czuliśmy się jak jedna rodzina. I jak już mówiłem, że mogliśmy poznać tyle miejsc.
Takie okno na świat?
Właśnie, okno na świat. Dla nas, zwyczajnych ludzi ze wsi to miało znaczenie. Nie mieliśmy na co dzień takich okazji, żeby pojeździć po świecie, poznawać nowe miejsca i ludzi.
Opowiada pan o tym w taki sposób, że muszę zapytać. Czy miał pan takie poczucie, że ludzie z miasta na tych ze wsi patrzyli inaczej, z góry?
Człowieka za wsi nie poważano tak, jak tego z miasta. Tak było. Tyle że za komuny, jeśli byłem dobrym pracownikiem, byłem szanowany. Ja pracowałem w Kablu przez 40 lat. Nie opuszczałem, a jak trzeba to nadgodziny brałem. Nie było miesiąca, żebym stu nadgodzin nie miał.
40 lat w tym jednym zakładzie.
Wcześniej chwytałem się każdej pracy, robiłem różne rzeczy. Prace w polu, wyrabianie pustaków, wywożenie gnoju. Człowiek się cieszył, że ma pracę. Kiedy się ożeniłem natychmiast zatrudniłem się w Kablu i przez 40 lat jeździłem do Krakowa.
Na początku to chyba piechotą szło się do Wieliczki?
Piechotą, polną drogą, bo tej asfaltowej nie było. W roboczych ubraniach. W Wieliczce wsiadało się do pociągu do Płaszowa. Potem pojawił się autobus, ale czasami nie dało się do niego dostać, ludzie niemal się bili, tyle osób chciało nim jechać.
Dużo pan przeżył. Z perspektywy tylu lat i doświadczeń co jest ważne w życiu?
Żeby ludzie się szanowali. Każdy człowiek zasługuje na szacunek. Niezależnie od tego, czy jest z miasta, czy ze wsi. Każdy też potrzebuje czuć się szanowany, niezależnie od tego, czy jest bogaty czy biedny. Jeśli będziemy się szanować wzajemnie, świat będzie lepszy.
Dziękuję za rozmowę.

źródł: Puls Wieliczki

 

JSN Yoyo template designed by JoomlaShine